W sobotę 10 lipca 2021 roku w czeskim Harrachovie, odbył się bieg z przeszkodami na dystansie ultra, zorganizowany wspólnie przez Runmageddon i Gladiator Race z Czech. Swoją walkę z tym dystansem, specjalnie dla portalu eXtremalny.PL, opisał Jakub Kubiesa z drużyny Carbon Silesia Sport, prowadzący swój fanpage: Jakub Kubiesa OCR Runner – ograniczenia są tylko w twojej głowie.

Sobota 10 lipca. Godzina 07:00. Temperatura około 14°C.  Według prognoz wzrośnie  do 20 stopni w okolicach godziny 15:00.  Jestem pod mamucią skocznią w czeskim Harrachovie, gdzie razem z innymi wariatami zaraz zmierzę się z dystansem Ultra. To dwie pętle Hardcore, czyli łącznie 42 km i 140 przeszkód.

Stoję tam wśród innych zawodników serii Elite i myślami już jestem przy biegu. Emocje rosną z każdą sekundą. Po krótkim wprowadzeniu następuje odliczanie: 3…2…1… START… i wszyscy zawodnicy ruszyli w trasę.

Już na samym początku jest podbieg pod skocznię. Nie za duży. Tak na rozgrzewkę. Robimy szybką nawrotkę i zbiegamy w dół. Tylko po to, żeby zabrać pierwsze obciążenie w postaci opony, z którą biegniemy na małą pętlę. Tym sposobem pierwszą przeszkodę mam za sobą. Jeszcze 139. Chwilkę dalej pokonuję zasieki pod górę, a po zbiegu ściankę Melvitu, poznańskie koziołki i wbiegam w las.

Dalej w kolejności jest przejście pod sporą płachtą rozłożoną na ziemi i przenoszenie wiadra z wodą. Tę muszę sobie nabrać sam z rzeki. Po pętelce z wiadrem wylewam wodę i udaję się dalej na trasę, by po chwili wspinać się po linie do dzwonka.

Po linie jest dłuższy odcinek biegowy, gdzie do pokonania jest kolejno dywan z opon, harfa, siatka do czołgania, kratownica, porodówka i szerokie poręcze. Takim oto sposobem docieram do pierwszego punktu REGE. Pierwsze 6,5 km jest za mną. Jeszcze tylko 35,5 km. A jak się ostatecznie okaże będzie to 39,5 km.

Za punktem REGE zaczynają się pierwsze przeszkody od Gladiator Race. Na “dzień dobry” jest do przeniesienia beczka. Można ją przenieść łapiąc jedynie rękoma i tylko po jej obwodzie. Wydaje się proste, jednak po kilku krokach obciążenie staje się uciążliwe. Dalej jest kratownica, a chwilę później docieram do przeszkody, gdzie trzeba skakać w worku. Ubieramy więc worek na nogi i skaczę jak zając ładną pętelkę.

Ręce jeszcze nie zdążyły odpocząć po beczkach, a już czeka kolejna przeszkoda siłowa. To pętelka z dwoma kanistrami z wodą. Do lekkich to one nie należały. Dalej pokonuję kolejną kratownicę, później slackline i górą konstrukcję o nazwie Małpi Biznes. Zegarek pokazuje 10 km.

W tym momencie wybiegam na chwilkę z lasu, żeby zaliczyć wspinanie się po drewnianym drążku, po czym ponownie wracam do lasu.  To mi uświadomiło, że w lesie jest naprawdę przyjemnie. Temperatura i wilgotność w sam raz do biegania.

Dalej zaliczam pętla z kamieniem (coś na wzór Spartan Atlas Carry), zasieki pionowe i ponownie Małpi Biznes. Następnie zbiegam lekkim zboczem, gdzie znajduje się lina i dalej w dół w okolice miasteczka. Tam czeka ścianka z chwytami wspinaczkowymi. Jest też przeszkoda o nazwie NO HANDS. To podwieszona pod kątem belka. Podwieszona za pomocą sznurków, więc jest niestabilna, a rąk nie można przecież używać. Prosta, a jednocześnie bardzo wymagająca konstrukcja. Po kilku próbach wreszcie udaje się ją pokonać.

Lecę dalej. Za jakiś czas docieram do rzeki, po przekroczeniu której czeka na nas Twister, a dalej drabinki ruchome i siatka pająka. Później ostrym zboczem w dół, gdzie ponownie przeprawiam się przez rzekę. A tam już czeka drabinka strażacka i… szczudła. Te ostatnie dostarczyły wielu niecenzuralnych emocji, ponieważ zawodnicy walcząc z czasem, tam zaczęli go po prostu tracić. Mnie udaje się szybko opanować zasady i sposobem zaliczam tę przeszkodę. Lecę więc dalej. Pokonuję kontener z siatką i firemana, tylko po to, żeby dostać ciężki łańcuch do noszenia. Pętla miała jakieś 500 m, więc z każdym krokiem łańcuch stawał się coraz cięższy i wbijał się w barki.

Po pętli z łańcuchem ponownie zbiegamy w okolicę miasteczka. Na zegarku jest już 13 km. Tam czeka multirig od Gladiator Race. Jednym z zawiesi jest kawał materiału, co wyraźnie utrudnia tę przeszkodę. I to nie koniec przeszkód technicznych. Chwilę później do zaliczenia będzie lowrig, potykacz w postaci piramidki z siatką, no i pokaźne gladiatorowe combo,  które do połowy pokonuje się ringami, a drugą połowę innymi ringami osadzonymi na powyginanych prętach. Naprawdę extra przeszkoda.

Zaliczam jeszcze runmageddonowy helikopter i biegnę na pierwszą górkę. No dobra. To spora górka, którą czuć w nogach. Jakieś 400 m w linii prostej i 100 m przewyższeń. Po wdrapaniu się na nią jest lekki zbieg, przeszkoda końska i druga polegająca na przełożeniu z jednego miejsca na drugie 5 opon. Chwilę dalej punkt REGE.  Zegarek pokazuje 14,5 km.

Do tego momentu trasa szła super i naprawdę wydawało się, że po pokonaniu 2/3 pętli Hardcore’a, będzie już tylko łatwiej. Nic bardziej mylnego. Od drugiego punktu REGE zaczęły się prawdziwe schody. A w zasadzie podejścia.

Pierwszym było podejście pod wyciąg. Od punktu REGE na samą górę był dobry kilometr i z 250 m przewyższenia. Po drodze trzeba było zaliczyć ściankę z linami i spacer farmera. Na samej górze pięknie sobie już na mnie czeka runmageddonowy Wariat i ścianka 2,7m.

Co się weszło to trzeba teraz zbiec, więc zaliczam 2-kilomentrowy zbieg po stromym stoku. Po drodze przeciągam oponę i rzucam frisbee do celu. NAPRAWDĘ. A na dole czeka przeszkoda o nazwie Robocop. Wchodzę prawą nogą w dwie opony, lewą w kolejne dwie i tak sobie idę do wyznaczonego celu. Jak się doszło to wiadomo, że trzeba wrócić.

Po Robocopie czeka kolejna przeszkoda. Tym razem przerzucanie dużej opony. I dalej biegiem do usytuowanego na 18-kilometrze punkt REGE, gdzie po uzupełnieniu płynów lecę na ringi, a na deser dostaję pionową ścianę. I tu zaczynają się kolejne schody. Schody już cięższe niż poprzednie, a to dopiero pierwsze kółko. Pomyślałem, że przy takim obrocie spraw to może się źle skończyć.

Schody trwały 20 min, podczas których zrobiłem 900 m w linii prostej i 275 m w górę. MASAKRA. Już dość zmęczony na górze pokonuję przeszkodę na wzór runmageddonowego Pole Dance. Z tą tylko różnicą, że w górę podciągam się za pomocą liny, leżąc na skośnej belce.  Obok czekają jeszcze wąskie poręcze i przejście po okrągłej belce. Pikuś. Gorsze było ponowne zbieganie. Później mam UFO i podejście pod skocznię schodami. Dalej trasa prowadzi przez leśne zbocza, gdzie ustawiony był Killer Plank i opona, którą trzeba było przesunąć z punktu A do B, uderzając w nią dużym młotem.

Na liczniku mam już 20,5 km, i liczę, że zaraz znajdę się na przepaku. No to lecę dalej.  Na szczęście w dół. Po około jednym kilometrze i 100 m niżej, jest kolejna pętla z obciążeniem. Tym razem jest nim belka. Po pętli z belką ponownie mam wejście po schodach. Jakieś 300 m w linii prostej i około 100 metrów wyżej. Na szczęście później już prosto w stronę mety, która wyznacza koniec pierwszego kółka dla ultrasów. Zanim jednak dotrę na przepak robię przeszkodę od Toroza, Schody do Nieba, kołowrotek oraz DNA.

Na przepaku jestem po 3 godzinach i 40 minutach. Zmiana koszulki, wymiana żeli i ruszam na drugie kółko Runmageddon Gladiator Race Ultra.

Okazało się, że na przepaku byłem jako 16 zawodnik serii Elite, a 2 w kategorii Masters. To dało ogromnego kopa na drugą część trasy. Mijają kolejne kilometry i wpadają kolejne przeszkody. Pilnuję, żeby regularnie się nawadniać i dostarczać kalorii organizmowi, ale i tak przychodzi kryzys. Przebiegłem już 3 ultra i zawsze jest ten moment. Nie wiadomo kiedy cię może zaskoczyć. A zaskoczy na pewno. W moim przypadku zawsze są to okolice 35-kilometra.  I powiem Wam, że było bardzo źle. Narzucone tempo na pierwszym kółku, rosnąca temperatura i kilometraż w nogach sprawiły, że w Harrachovie kryzys też przyszedł. To było na najdłuższym podejściu. Zmniejszyłem tempo. Nie pomogło. Od 41 km zaczęła się prawdziwa walka z organizmem. Każdy krok wydawał się ciężki, a nogi ważyły tonę. Oddech stał się ciężki, siły zaczęły odpływać, a rozdzierający ból przeszywał głowę. Zająłem więc głowę patrzeniem w ziemię i systematycznie poruszałem się w górę.

Po tym stromym podejściu, na samej górze, jakby na chwilę mój stan poprawił się. Tylko na chwilę. Kilometraż i trud włożony w bieg dawał się odczuwać z nawiązką. Nie pozostało nic innego, jak zagryźć zęby i lecieć dalej. Tempo nie było najgorsze, ale czułem się mega ciężki i nieruchawy. Dostałem kolki i spięcia w okolicach brzucha. Zmniejszyłem tempo, ale leciałem dalej. Po 45 km dobiegam do pętli z belką na skocznię. W tym momencie byłem już wyczerpany pod korek. Czułem, że jadę już na oparach. Zacząłem mieć odruchy wymiotne. Pierwszy raz na 45 km, czyli na 1 km przed metą musiałem usiąść. Na chwilę. Po 20 sekundach wstałem i z wielkim wysiłkiem udałem się w kierunku mety.

Ten odpoczynek spowodował, że już na samym dole, na końcówce trasy, jakbym dostał zastrzyk z adrenaliny. Pokonałem 4 ostatnie przeszkody jakbym dopiero rozpoczął bieg. To było coś wspaniałego. Metę przekroczyłem po niespełna 8 godzinach 8 minutach. Zameldowałem się jako 19 ultras ze 115, którzy ukończyli bieg. W kategorii Masters Mężczyzn byłem 2. To dla mnie niesamowitym osiągnięcie. Wreszcie miesiące pracy dają pozytywny rezultat i to w takiej formule jaką jest dystans ultra. Coś pięknego.

Przebiegłem trzy biegi ultra: Spartan w Valciańskiej Dolinie, Spartan w Krynicy-Zdrój oraz Runmageddon w Lesku. Najdłuższym był Spartan Ultra w Valciańskiej Dolinie, gdzie trasa liczyła 55 km i miała 3400 m przewyższeń, ale nie upokorzyła mnie tak jak ta z Harachova. Tutaj 46 km i 140 przeszkód oraz 2650 m przewyższeń zmasakrowało mnie kompletnie. Przy powiedzeniu “sky is the limit” zastanawiam się przypadkiem, czy nie patrzyłem na niego z góry w pewnym momencie. Była to kolejna lekcja pokory z otaczającą nas przyrodą i przeciwnościami związanymi z terenem oraz przeszkodami na nich umieszczonymi. Kolejny raz dostałem po d…. i kolejny raz powiedziałem nigdy więcej. Z tego miejsca polecam i nie polecam, ale tak naprawdę polecam. Nic nie zastąpi takiego przeżycia w biegach jak bieg ultra. To po prostu trzeba przeżyć. Wiadomo zdrowie zawsze na pierwszym miejscu i trzeba o tym pamiętać, ale w większości przypadków ograniczenia są w naszej głowie.

Jakub Kubiesa